We Are Free, 2007
Brooklyńska formacja Yeasayer wydała w tym roku nową płytę „Fragrant World”. Nie chcę pisać jej recenzji bo mnie rozczarowała w jakiś sposób – o tym może nieco później. Wrócę do debiutu – „All Hour Cymbals”. A dlaczego? W roku wydania pierwszego albumu, przez wiele znaczących i opiniotwórczych serwisów i czasopism został on uznany płytą roku, a co najmniej znalazł się w czołówce (pierwsza 3-ka) podsumowań. Z reguły mobilizuje mnie taki fakt do bliższego poznania takiego muzycznego objawienia. Wtedy też, ale porę na tę znajomość wybrałem złą, a może miałem nieprzysiadalny nastrój, a może słyszałem, a nie słuchałem… Nie wiem tego do dziś, ale odrzuciłem tę płytę z myślą: „wiele hałasu o nic”.
Wróciłem do tego albumu 3 lata później przy okazji ukazania się „Odd Blood” – drugiej pozycji w dyskografii Yeasayera – wydała mi się bardzo ciekawa (tej poświęciłem należną uwagę). Powrót do debiutu okazał się odkryciem genialnej muzyki. Na jej tle nowa płyta okazała się być wyjątkowo przerostem formy i kształtu brzmienia nad wszystkim innym i znów zapragnąłem posłuchać debiutu. I znów doznałem tego uczucia niesamowitości, ale mocniej jeszcze niż 2 lata temu. Piszę zatem recenzję tego albumu, jako wyraz mojego zachwytu tą rewelacyjną płytą. w pozycji niemal klęczącej. Jakby oddać ten zachwyt…? Muzyka na „All Hour Cymbals” chyba najpełniej ze wszystkiego co znam zasługuje na miano muzyki XXI wieku. Tak właśnie wyobrażałbym sobie muzykę, która zawarła w sobie idealną syntezę wielu lat doświadczeń popu i rocka, w formie ekstremalnie nowoczesnej, zarówno formalnie, jak i w sensie myślenia o muzyce w ogóle. Jest cudownie inspirująca, zachwyca melodiami, formalnymi smaczkami i genialnym wykorzystaniem pozornie odległych od siebie gatunków. Jest świeża, jest wciągająca, jest uzależniająca. I, co najważniejsze, ma to coś co sprawia, że każde kolejne słuchanie przynosi nowe odkrycia, nowe smaki i doznania. I jest nieziemsko nowoczesna. A fakt, iż jest to debiut, nadaje temu albumowi dodatkowego wymiaru, powoduje zwielokrotnienie zachwytu. Genialny debiut zawsze wpisuje się w historię muzyki swoistą legendą. Dla mnie prywatnie znaczenie ma też fakt, że Yeasayer pochodzi z Nowego Jorku. Jestem zakochany w tym mieście, a w ich muzyce to miasto jest, można poczuć klimat tamtejszych ulic, zapach wyziewów z metra, usłyszeć gwar płynącego tłumu, zgiełk tego fascynującego molocha (Grizzly Bear dają mi tę przyjemność też - taka niepomijalna wartość dodana). Słuchanie tej muzyki przenosi mnie tam, uwielbiam to uczucie. Ale, jak przybliżyć Wam jakoś tę muzykę zanim posłuchacie i zachęcić? Wyobraźcie sobie coś, co nagraliby w barwach wczesnego 4AD Beatlesi wspólnie z Depeche Mode, mając do dyspozycji całą nowoczesną technologię tworzenia. Podoba Wam się już :)? Bo to jest genialne. Nie czekajcie zatem, tylko posłuchajcie czym prędzej. A do nowej płyty Y. nie zniechęcam, ale to zupełnie inna bajka. Na dzień dzisiejszy nie kupuję.
Jak zwykle poniżej coś do posłuchania i obejrzenia:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz